niedziela, 7 stycznia 2018

Mam za dużo myśli i pomysłów na wszystko, więc leżę na boku jak morświn w szarym dresiku, którego nie prałam już od ponad tygodnia i popijam czystkiem grahamkę z kupnym hummusem. Muszę pospisywać jakieś rzeczy, przeczytać jakieś rzeczy, by znaleźć jakiś schemat we własnych motywacjach i działaniach i by zrobić po prostu sobie lepiej, niż jest, bo muszę przyznać, bez większego użalania się nad swoim losem, że ostatnio jest bardzo źle. Nigdy chyba nie umiałam tu napisać z radością, że życie jest cudowne, a ja jestem wspaniała, ale na pewno humorek i autoironia kryjąca się gdzieś za literkami, dawała znać, że mam ostatnią krztynę dystansu do bieżących spraw i tak sobie tylko rozmyślam o samobójstwie. Z przymrużeniem oka. O zajebaniu się z uśmieszkiem pod wąsem. Ale w sumie to nie mam teraz trochę siły na ten właśnie humorek, po prostu przekroczyłam nieświadomie jakąś granicę swoimi działaniami, za którą racjonalne myśli z własnym dobrem jako cel, są tylko migoczącymi impulsami nerwowymi w nieadekwatnych sytuacjach. To jakby być już na skraju, ale lekki straszek i adrenalinka przypominały, że jesteś tchórzem Iza, umiesz tylko o tym gadać i grozić. To też nie są myśli mające moje dobro na celu, to i tak delikatnie upokarzające, że nie jestem nawet na tyle silna, by skończyć ten bolesny łańcuch dni, tygodni, miesięcy, lat, by po prostu uczuć ulgę. No bo strach, że potem może być nawet gorzej, ale to chyba niemożliwe, pusta i cicha ciemność wydaje się zdecydowanie bardziej radosną perspektywą, niż ciąg zasypiania się i budzenia się z łzami w oczach bądź oczami sklejonymi zmęczeniem i smutkiem w ciekłej postaci.

Wczoraj Michał nagle napisał, że weź Iza nie szydełkuj tylko napisz książkę. I od razu się uniosłam, co było oczywiście ukryciem strasznego wstydu, że ktoś przeczytał coś, co kiedykolwiek napisałam (nie liczę swojego promotora), a to z kolei było ukryciem tego, że wstydzę się przyznać, że ja naprawdę chciałabym napisać książkę. Tylko co by to było? Zbiór zbyt żałosnych i osobistych eseików, sprawozdań z dnia codziennego okraszonych rubasznym dowcipem, wulgaryzmami i nowomową.

Patrzę na stojącą na komodzie przy łóżku butelkę wody Nałęczowianka, gazowanej. Napis na etykiecie głosi też "Dodaj GAZU swoim pasjom!", nie jestem w stanie na to nawet wybałuszyć oczu, mam zbyt dużo skojarzeń, ale na prowadzenie wychodzą wypełnione gazami zwłoki. Wyszły na prowadzenie, bo dodały gazu, he. Żałosne. Ale muszę też przyznać, że czytanie kryminałów Jo Nesbo to naprawdę niezły sposób, by zapanować nad swoim moralnym roztrojeniem. Boję się troszkę seryjnych morderców na przykład, a jednocześnie wczoraj, z braku leków, bardzo mocno próbowałam wbić głowę w poduszkę w najwygodniejszym miejscu i w tej najwygodniejszej pozycji postarać się jak najbardziej rozluźnić swoje naprawdę bardzo zmęczone zmartwieniem ciało i jedyne, co pozwoliło oddać mi się w końcu snom, było fantazjowanie o bardzo wyrafinowanych morderstwach. Dobrze, że nie można karać za wyobraźnię, tzn. można, ale zrobi to pewnie Pan Bóg.

Odkryłam bardzo realistyczną możliwość ucieczki za ocean, ale wiąże się to też z pewnym ryzykiem i inwestycją. Dr Williamson powiedziałaby mi pewnie, że warto, bo jestem młoda i to jest właśnie ten moment, dodając "madam" na końcu. Sęk tkwi w tym, że zawsze, ale to zawsze, powtarzam sobie to, co powiedział taki pan duński pisarz, gdy byłam kiedyś na spotkaniu z nim, jeszcze na starym wydziale filologicznym UG. Jeden ze studentów skandynawistyki tłumaczył go symultanicznie, ale brzmienie duńskiego bardzo mi się spodobało. W każdym razie powieść traktowała o panu, który uciekł na Grenlandię, bo miał bardzo dużo problemów, ale w duńskim jest takie powiedzonko, którego pochodzenie pewnie wywodzi się jeszcze z ludowych opowiastek, że problemy to takie chochliki i inne elfy, jest na to odpowiednie określenie, które będą Cię ścigać no matter what, nawet na Grenlandię. Nawet do pełnego sekwoi lasu na granicy Kanady i stanu Washington. Tylko kurczę, od czego zacząć załatwianie wizy?

Wypełnienie mnie odrobiną nadziei poskutkowało. Napisałam do Alka, który jest w pracy w niedzielne wczesne popołudnie, czy wyszedłby ze mną na krótki bieg wieczorem, a odpisał, że jasne, chciał mi to zaproponować. Jasne. No ale nawet powstanie z łoża w celu wzięcia ciepłego prysznica daje mi już pozory zapanowania nad swoim życiem, jest fantastycznie, ja to ja, ale przynajmniej nie będę śmierdzieć. Depresja to cuchnący biznes.