poniedziałek, 4 grudnia 2017

Podsumowanie pół roku to nie lada wyzwanie

Hej, to będzie okropnie chujowy update, nie wnoszący nic nowego po tak długiej przerwie od zapisywania w internetach swoich mało tak naprawdę istotnych przemyśleń, jednak zauważyłam pewną bardzo delikatną tendencję, korelację w sumie tegoż pisania i higieny umysłowej. Nie pierwszy raz zresztą używam tego sformułowania, bo od wielu lat ten "blog" (cudzysłów, bo tak naprawdę to nie jest nawet blog... taki tam pamiętnik Izory Szczalmer - Boże, brzydziej to nie mogło wyjść), pomaga mi w oczyszczeniu się z niefajnych myśli i poukładaniu sobie tych jak-najbardziej-ok pod kopułką. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy ostatnio pisałam, a wolę nie zaglądać do archiwum, bo pewnie skrzywię się we wstydzie na jakieś nagłówki postów, których nigdy więcej nie chcę czytać, bo traktują o wstydzie, głupocie, zaburzeniach itd. Wydaje mi się jednak, że przed wakacjami, w okolicach obrony licencjatu. Tak, być może podsumowanie tego, co działo się w kilku kolejnych miesiącach, będzie dobrym sposobem na radzenie sobie z tym, bo niestety uprawiam ostatnio bardzo bolesne wyparcie. Bolesne, bo wyciskam myśli jak guzowate pryszcze, ale takie jeszcze niedojrzałe i nierozwinięte - prawdziwie obrazowa metafora, no ale wyobraźcie sobie, takie takie, że się ledwo pojawią różowawym wzniesieniem, a ktoś już chce je usilnie abortować. (Nie ma takiego słowa) A może zacznijmy od najświeższych wrażeń... Dzisiaj po kolejnej nocy bogatej w całe spektrum rodzajów kaszlu, włączając w to flegmę z krwią i kaszel do porzygu, najbardziej bałam się, że nie daję swoim sąsiadom spać, co z tego, że i ja i Alek nie weszliśmy porządnie w żadną fazę rem (jak Desmond w bunkrze, co 108 minut klikając EXECUTE), bo miałam takie ataki kaszlu i duszności, najbardziej myślałam o tym, jak te odgłosy z dna piekieł niosą się echem po rurach w pionie. Przepraszam, Alek, naprawdę wiem, jak Cię to irytuję, gdy czeka Cię dzień w pracy i druga praca i jeszcze dużo innych pozaizowych zmartwień). Ogólnie to trochę przyćpiewam, jakoś nie wstydzę się przyznać, że początek 2014 to była kwetiapina 50 albo nawet 75mg na noc a na dzień... Sudafed w ilości przekraczającej sugerowaną dawkę. Nie wiem, czemu ale zawsze jak sobie myślę o kodeinie i psedoefedrynie myślę o kwestii z mojego prezentu osiemnastkowego dla Pauli, tj. pod bohaterów True Blood podłożyłam syntezator Ivona i ktoś, chyba Sookieh powiedziała, że Paula jedzie na amfie. No to w każdym razie nie wstydzę się, że kiedyś w ten sposób hamowałam głód, ale już odkąd poznałam Alka, to nie wiem, czy mu się przyznaję, że co kilka miesięcy do tego wracam i mam wtedy problemy ze snem (mimo tej kwetiapiny), ale ok, nie biorę tego aż tak dużo, żeby ktoś się miał martwić, ale czy to nie jest cudowne, że wystarczy raz na jakiś czas wziąć kilka dni pod rząd troszkę za dużo sudafedu, że niby na zatkany nos (tutaj tak pokracznie mrugam okiem), żeby nagle przestać tak debilnie jeść? Cała pewność siebie i świetlistość tego świata powraca.... Ale teraz uwaga, to to tam pikuś, ale wczoraj moja własna i osobista Babcia Ela słysząc jak demonicznie kaszlę, otworzyła puszkę Pandory, wrota niebios, pokazała mi drogę do eldorado, idylli i atlantydy. Kodeina. To jest dopiero plan na najbliższe tygodnie. (jeszcze bardziej mrygam okiem) Taki oftopik, ogólnie to jeszcze dzisiaj byłam u fryzjera, zrobiłam sobie grzywkę i odrobinę się zainspirowałam tą lekką zmianą imidżu, bo jakaś taka posucha była, a ja się robiłam coraz bardziej mroczna.
Ale co z tymi wakacjami? Zachodzisz pewnie o głowę. (Tak się mówi?) Oprócz tego, że w Brukseli widziałam naprawdę fantastyczną wystawę Bruegela, nauczyłam się podstaw francuskiego, nauczyłam się robić prawdziwe tiramisu przepisu belgijskich włochów, przepracowałam w delfie tyle, że stać mnie było na krótkie martensy, wycieczkę na Sycylię (tak jakby) i nic więcej, to mogłabym wyciąć lipiec i sierpień z życiorysu i troszkę o nich zapomnieć. Z początkiem września zrobiłam krok w przód robiąc jednocześnie krok w tył, patrząc się w przyszłość i przeszłość jednocześnie, zezem rozbieżnym, dostając się na wymarzone literaturoznawstwo, by po miesiącu sromotnie się zawieść, niby nie zmieniło się nic, ale zmieniło się wszystko, spleen gdański, brak biegów. Październik, spotkałam materiał na naprawdę dobrego przyjaciela! Gdyby tylko to było takie łatwe, a ja mniej okropna i trochę bardziej spójna, bo potrzeba towarzystwa odrobinkę, zdeczka, ciupkę gryzie się z mizantropią. I zobaczyłam tą Królową buchającą, łypiącą kraterami nad Katanią, tym obskurnym miasteczkiem. Szkoda, że bez Alka, ale z Kasią, też było fajnie. No i teraz jestem tutaj, jest czwarty dzień grudnia, ja mam jakieś zapalenie płuc czy inne, oglądamy z Alkiem drugi sezon lostów, ale ruszyliśmy bardzo intensywnie bo po 3-4 odcinki dziennie. No i mam wymarzoną paletę Kat von D Saint and Sinner, bardzo ambitnie, Iza, bardzo, i mam temat magisterki i Dicku i Lemie. Aha no i z jedenastym tatuażem na swoim masywnym udzisku. No i nie chce mi się żyć, ale ekscytuję się tymi kodeinkami i obejściem wszystkich aptek z Gdańsku. Pozdereczki!!!!!! Serwuseiro!