piątek, 10 marca 2017

A ja za to bardzo lubię idącą wiosnę. Lubię, gdy wychodząc z klatki, nie uderza mnie w twarz jakaś olbrzymia różnica temperatur. I gdy mogę zboczyć z trasy w drodze powrotnej skądkolwiek i przejść się, podotykać pni drzew. Wiem, że to od jakiegoś czasu jest już w moim wydaniu bardziej niż egzaltowane, ale kiedyś jadąc pociągiem ze Świdnika do Warszawy, dokładnie było to zeszłym późnym latem, we wrześniu (tak, najbardziej magicznym miesiącu ze wszystkich), kiedy tuż przed wycieczką na Kretę, Alek postanowił mnie oficjalnie przedstawić obu babciom - kilka dni później wszyscy dowiedzieli się, dlaczego. Więc w tych nieodległych przedzaręczynowych wojażach, widziałam takie rzędem posadzone jodły pospolite. Chyba z pięć lub sześć, na pewno wrzuciłam zdjęcie na instagram (tuż przed wybuchem popularności - tak, naprawdę, poważnie traktuję to jako wyznacznik życiowego sukcesu, gdy nie mam innych, to po pierwsze, a po drugie taaak, gdy już mam wewnętrzną potrzebę ciągłego uzewnętrzniania wszystkiego - korzystam z tych dobrodziejstw, są te snapystory i tam naprawdę od zawsze widać, kto owe nadzwyczajnie interesujące historie sobie wyświetlił). W każdym razie, wtedy też postanowiłam uwiecznić przepiękny kształt jodły (rozważałam też świerk, ale krótko), a że uwiecznienie go aparatem w telefonie mi zazwyczaj nie wystarczy, tak też uczyniłam robiąc płótno z własnych okolic kostki prawej. A piszę o tym dlatego, bo gdy zazwyczaj, gdy się z kimś umawiam, mam jakiś apojntment lub inne ważne sprawy wymagające punktualności (pomijam kilka w moim życiu przypadków spóźnień, nie wiem dlaczego wszystkie w sercu swojej historii mają właśnie Olę), jestem naprawdę o wiele za wcześnie i błądzę wokół. Przytoczę coś, chyba mogę, jest te słynne "10 minut przed Panią Olą", tzn. jak się ma terapię umówioną na np. 17:10 i zawsze o tej 17 się tak chodzi między kamienicami Ogarnej, Bożeee. Tak właśnie w mój ubiegły poniedziałek chodziłam sobie 40 minut przed pracą. Po Oliwie i jakoś mnie tak wzięło na macanie drzew i poznanie przez dotyk i czułam się dosyć bardzo żywa. Czy, że żywotnie, kurczę nie wiem, ale czułam się dość dobrze. Że po Parku Oliwskim, który, jak powszechnie wiadomo, jest bardzo ładnym miejscem, to jedno, ale że było zimno, ja dopiero co złapałam przeziębienie, a mój telefon się rozładował przez zimno i nawet nie znałam godziny - to drugie, trzecie i dwunaste. Pointą jest w sumie to, że udało mi się wspiąć na wyżyny swojej fizycznej odporności na zmęczenie. W tym tygodniu, nie był to jakiś nie wiadomo jaki survival, naprawdę, ale do tego semestru, nigdy nie zarwałam nocy przez naukę, a teraz naprawdę widzę, że np., by zdobyć pieniądze na ważne rzeczy, muszę po prostu ciężko pracować i się nie przejmować. Oprócz tego, że czas płynął zawrotnie - już sama nie wiem, czy to aż taki plus, z tygodnia na tydzień czuję, jak robię się stara, sypiałam te siedem godzin na dobę, ku zdrowotności - zgoda, ale żadne leki, zwolnienia lekarskie ani gugole herbat z cytrynką (zrobione rękoma Alka, naprawdę zdolnymi do robienia, najlepszej na tej szerokości geograficznej, herbaty) nie powstrzymały krwotoków z nosa i płaczu z bólu zatok. A I OJEJ BOŻE, BYM ZAPOMNIAŁA, w ten czwartek na Tłumaczeniach odkryłam bardzo ważną rzecz, jak uwiecznię to pisemnie, to może bardziej zapamiętam i częściej będę stosować. Gdy zaczynami zdanie od yy adverbials, co to jest, okolicznik? To po nim NIE MA PRZECINKA! O losie, tyle godzin spędzonych na korekcie 90kilku stron Alka pracy licencjackiej i wszędzie po okolicznikach stawiałam przecinki, złoszcząc się bardzo na autora, że dotąd ich nie było. Milion zdziwionych i przerażonych własną głupotą twarzy Izy. I jeszcze jedna wazna wiadomość, ponad trzy lata temu z cokilkumiesięcznych bolesnych truchtań, z oblanej potem twarzy w grymasie złości, zrodziła się PASJA, peany, dzwonki, talerz. Ograniczyłam się jednak do dwóch biegów publicznych, bo mnie to nie kręci, że ludzie przede mną charają na mnie glutami na czas lub dziewczyny z włosami do lędźwi biegną 21 kilometrów bez gumki na owych włosach. Nie. Jednakowoż, dnia 09.04, którego przeddzień ważny będzie nie tylko dla mnie (!!! hasztag istotne zamążpójścia), mam nadzieję na przebiegnięcie maratonu. W sensie 42 kilometrów. Ja. Znów leci mi krew z nosa, teraz ciurkiem. Chyba z podniecenia. Idę spać, mam nadzieję, że jak się obudzę, to będę zdrowa, by iść trenować,  no i że pociąg Warszawa - Gdańsk już minie stację "Oliwa" o tej godzinie.