środa, 11 stycznia 2017

Gdyby spektakularna wywrotka na lodzie z uderzeniem potylicą w stopień kamiennego schodka mogła wybić mi z głowy wszystkie głupie pomysły, prawdopodobnie starałabym się być na UG zawsze, gdy muszę być i nie oddawałabym się przyjemnościom typu: zdrowy, ośmiogodzinny sen, tak często. Tymczasem Alek bał się, że gdy pójdę spać, to już nigdy się nie obudzę i nie powiem, w pewien sposób by mnie to satysfakcjonowało, ale jak to mówią, niech się dzieje wola nieba, wytrzymam pewnie jeszcze kilka dekad w nieustępliwym bólu istnienia, aż w końcu umrę upokarzającą śmiercią po kilku sesjach chemioterapii. Przewidywania mogą ulec zmianom w zależności od ilości moich życiowych sukcesów, chciałabym, ale nie mogę, uznać za owy, rychłego zamążpójscia, toteż ograniczam się po prostu do piątek na koniec semestru i kolejnego roku stypendium naukowego. Środa, godzina 12:07: wstałam o 6:17 zbierając się szybko do szkoły podstawowej, by ośmieszać się przed gromadką ignorujących mnie dzieci, godzina 7:38, dwie minuty do wyjścia, sms, że nie muszę przychodzić. Z tego wszystkiego tak bardzo boli mnie gardło i tył głowy, że marzę o czymkolwiek, jakimkolwiek kataklizmie, bym tylko nie musiała wychodzić zaraz na semantykę i brodzić przez nieusunięte z ulicy Kołobrzeskiej chlapy powodujące przemoczenie moich dwóch par skarpetek, przewiduję, że zakrwawionych, bo jedyne dwie pary martensów, jakie posiadam, niemiłosiernie mnie obcierają, a innych butów nadal brak.