niedziela, 27 stycznia 2019

Przez to całe gadanie 80% czasu po angielsku, palenie trawy, chodzenie do sklepu w piżamie, baked beans on toast, brzuszki z Mel B, mam wrażenie, jakbym grała w niskobudżetowym brytyjskim serialu, jednak to życie, Samo Życie. Byliśmy w piątek na popracowym piwie w Widdy's z Olkiem i Asią i rozmawialiśmy o Wiedźminie, Dean nie mógł przecież zrozumieć wyższości polskiego dubbingu nad angielskim, bo nie wie, kto to Rozenek, bo nie oglądał nigdy Samego Życia. Albo gdy on z kolei wejpuje swoim wejpem i wyłania się z dymu (w sumie to pary, condensation), mówi "And tonight, Matthew, I'm going to be...", bo to jego angielskie wspomnienie z dzieciństwa, telewizja i pierwowzór tego programu coś ze znajomą twarzą. Nie rozumiemy takich wzajemnych odniesień, ale może jest przez to jeszcze ciekawiej. Ogólnie to jest bardzo ciekawie, ale i przerażająco, codziennie mam minizawały przez wypieranie problemów. Tzn. wyparcie, nie, że je piorę itd. I ssę olej kokosowy, bo mam pierdolca na punkcie swojego wyglądu i białych zębów. Odkąd padłam ofiarą tego skurwiela, zbrodniarza wojennego, efektu jojo, nie ma dnia, bym nie prodżektowała na wszystko i wszystkich moich kompleksów i insecurities. I naprawdę, bez ściemy, czasem mi łatwiej mówić i myśleć po angielsku i chciałabym ogólnie się wyprzeć swojej tożsamości, czy to nie smutne? Dean Steffen to naprawdę piękny i dobry człowiek. Nie rozumiem, czemu zawsze trafiam na najlepszych ludzi będąc, jaka jestem, ale może Bóg stawia mi przed oczami wzory do naśladowania. Nie licząc opowiadań Dicka, nie przeczytałam żadnej książki od zeszłego lipca. Ogólnie czas przelatuje mi przez palce, a pieniądze znikają, przepieprzam je na np. prąd, żeby w moim mieszkaniu nie było zimniej niż 15 stopni, co i tak jest dość ekstremalne, i nie wierzę, że będę przez to żyć dłużej, wręcz odwrotnie, tak bardzo się stresuję, martwię i wkurzam, że boję się, że umrę bardzo młodo. Zanim zdążę wyprowadzić się do Australii. Gdy o tym gadaliśmy w pracy, moje oczy zaszły łzami, bo odkąd przeczytałam Tomka w Krainie Kangurów (gdyby ktoś nie wiedział, to jedna z moich ulubionych książek i przy Alejach Ujazdowskich...), to moje olbrzymie marzenie, by odwiedzić Australię i jednocześnie zawsze, a przynajmniej ok. 20 razy powiedziałam do swojej Mamy "Jak będę sławna i bogata, to wyprowadzimy się do Australii", to bardzo wyraźne i mocne wspomnienie, więc czasem, jak myślę o takich rzeczach, to płaczę, a potem krążą plotki, że jestem okropną beksą nieodporną na krytykę. To też prawda, ale chciałabym tutaj zaznaczyć, że nadal uważam, że w płaczu nie ma kompletnie nic złego. Przynajmniej temu stanowisku jestem wierna, nie wstydzę się tego, jaka jestem emocjonalna i dziecinna i Vita też nie powinna szkalować Deana za to, że jest dziecinny, bo kim by był, gdyby nie tańczył i nie śpiewał, gdy tylko słyszy w radio wesołą melodię? Byłby smutnym dorosłym, pozbawionym tej niewinności i dziecinnej radości. A jest ich pełen. Czasem bardzo mi smutno, ale mam wrażenie, że wszyscy poza mną, poznali już sekret szczęśliwego życia, a ja nie umiem uwierzyć, że to AŻ TAK PROSTE, tj. wyparcie właśnie, wyrąbane, że sami kształtujemy swoje dni i tygodnie, przekładane na całe życie. Bo czas leci za szybko i próbuję sobie chociaż wmówić, że jestem niewiarygodnie szczęśliwa, ale tak naprawdę, to nie wiem, co to znaczy.